piątek, 30 sierpnia 2013

Ot tak, na koniec sierpnia.

Jestem w takim miejscu swojego życiu, że coś powinno się zmienić. Powinnam wyjść za mąż, urodzić dziecko, zmienić pracę albo zaangażować się w remont mieszkania. Czuję się zgaszona. Nie przemawia do mnie gra świateł odbijających się od wody, szelest zielonych jeszcze wierzbowych gałązek. Nie robi na mnie wrażenia przemiana lata w jesień. Może porusza mnie jeszcze wieczór odchodzący w zapomnienie kolejnym niesamowitym zachodem słońca, ale mury budynku, w którym pracuję nie przytuliły na powitanie specyficznym zapachem świeżo wypastowanych podłóg, a raczej wdarły się do świadomości duchotą ciasnych pomieszczeń i cieniami mrocznych korytarzy.

Moja jedna z babć, kilka lat temu, w wieku osiemdziesięciu lat postanowiła położyć się do łózka, nigdy już z niego nie wstać i czekać w nim na śmierć. Stwierdziła, że ona z tego świata już nic nie rozumie, nie chce się uczyć nowych dla niej zasad, przeżyła wystarczająco i na więcej nie ma siły. Kiedy od czasu do czasu pojawiała się w niej iskierka nadziei, próbowała, opierając się na ramionach swych córek, robić drżącymi, zwiotczałymi nogami kilka kroków, ale jej ciało, przekonane wcześniej do pozycji horyzontalnej, nie chciało już maszerować w stronę życia. Dawało to babci kolejny powód do powrotu do łóżka i po kilku takich walkach o następny jeden mały kroczek dała za wygraną. Samej sobie, a może Parkinsonowi, który zagościł się u niej niezauważony wcześniej przez nikogo, skrzętnie ukrywany przez babcię do czasu, aż kryć się go dalej nie dało.  Po roku czasu babcia dopięła swego. A jeszcze nie przeleciała się samolotem, na co miała przed chorobą taką ochotę...

Jeszcze wczoraj byłam w lekkim szoku, kiedy uświadomiłam sobie, że pierwszy raz od szesnastu lat nie starczy dla mnie godzin na etat. Dzisiejsze wiadomości wcale szoku nie zmniejszyły. Mam etat, z czego 10 godzin normalnie jak powinno być, reszta łatana rewalidacją, wspomaganiem i indywidualnym. Rewalidacji i wspomagania się boję, bo nigdy jeszcze tego nie robiłam. Siedzenie obok ucznia w jego pokoju, kiedy ten robi ćwiczenia, czyta lub pisze działa na mnie tak odrętwiająco, że czas niemiłosiernie zwalnia i wydaje mi się, że wskazówki nigdy nie dotrą do końca indywidualnej lekcji. Wolę zmagania z grupą. A tu trzeba będzie zmagać się z ziewaniem.

5 komentarzy:

  1. Najważniejsze, że masz etat. wiem, że może to łatanie nie jest komfortowe, ale...
    wyobraź sobie, że ja w tym roku mam pól etatu w świetlicy i pół z klasą uczniów zaliczana do najtrudniejszych.
    Nawijko:))) Damy radę!

    OdpowiedzUsuń
  2. ja dla odmiany mam serdecznie dość zakrętów.
    Chciałabym zakotwiczyć. i znów nie bedzie mi dane :(

    OdpowiedzUsuń
  3. mam same indywidualne lekcje... wiem o czym piszesz, nie wszyscy moi uczniowie są bystrzachami. najgorzej idzie z tymi, którzy mają jakąś dys albo są zmuszani przez rodziców, bo sami chcieliby coś innego robić. przeżyjemy te 10 szarych miesięcy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepraszam, bo może to zabrzmi banalnie i okropnie dziecinnie, ale kolorowe skarpetki mi poprawiają zawsze samopoczucie ;)
    A jeśli potrzeba zmiany, to może najpierw taka mała? Np. zmiana fryzury czy koloru włosów?
    Trzymaj się Navijko!
    O.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ech, witaj w klubie. Tylko ja mam samo wspomaganie. :(

    Jak tam? Trzymam kciuki!

    akasza2

    OdpowiedzUsuń