niedziela, 14 grudnia 2014

Nie potrafię. Stwierdziła i zamknęła wieko swych przekonań. Na drewnianym blacie bezwyrazistego stołu nie działo się nic. A przynajmniej nic, co by zasługiwało na czyjąkolwiek uwagę. Bo czym są rysy między rozdrapanymi sękami? Albo ślady zasuszonej czerwieni z wczorajszych owoców? Wybrańcy szybowali w przestworzach zdobytych tysięcznikami i dotykali nadzwyczajnych chwil. Szklane paciorki jej codziennego różańca pobrzękiwały zdumione swa bezużytecznością. Stopy kleiły się do przepoconych japonek, a piżama imitowała przyjemność niedzielnej nudy.
Nie potrafię żyć. Dokończyła myśl. Tak, by być z siebie zadowolona. Naśladuję czyjeś ruchy, tropię cudze wspaniałości, odgrzebuję prochy strawionych dawno resztek. Zakleszczam się w rutynie, wystrojoną w przechodzone idee globalnego secondhandu. Zabawa jest tak samo trudną sprawą jak nuda.

sobota, 1 marca 2014

Pytanie

- Jak się czujesz?
      (Żyję w wolnym związku, choć chciałabym w małżeństwie i zamiast partnera, któremu brak papierka służy i według mnie daje możliwość zerwania w każdym momencie i ucieczki w najmniej komfortowej chwili, wolałabym mieć męża, jakby to słowo na trzy litery miało w sobie magiczną moc potrafiącą zapewnić poczucie szczęścia i zadowolenia do końca życia... Pooglądałam na angielskim bruku kobiety w moim wieku z małymi dziećmi na rękach i tak jakoś... Może źle zaplanowałam przyszłość, która staje się na moich oczach teraźniejszością? Może z drugiej strony również nie było parcia na taki styl życia wspólnego? Chowając dziś pościel do wersalki, pomyślałam sobie, że wszystko jest u mnie "tak jakby" i nigdy normalnie. Po pracy siedzimy godzinami naprzeciw siebie, zapatrzeni w swoje laptopy, nie odzywamy się ani jednym słowem. Czuję się, jakbym była sama. Robię sobie herbatę, gotuję sobie obiad, idę sobie po zakupy, wyprowadzam sobie psa i rozmawiam sobie z S. Spędzam sobie wolny czas na tym, co sobie wymyślę. Nie czuję wsparcia w pomysłach, w podróżach sama zachwycam się widokami i lepiej, żeby nie za głośno. Druga strona milczy, klikając namiętnie swoją myszką. Czy to sobota, niedziela, czy zwykły dzień tygodnia. W jego życiu istnieję nie wiem na jakiej zasadzie, bo brak rozmowy to jedyny sposób trwania. Brakuje mi zwykłego kontaktu, słownej wymiany wrażeń, wątpliwości i zachwytów. Życie wirtualne ma dla niego tak duże znaczenie, że poznawanie rzeczywistości nie ma dla niego uroku. Dostosowuję się milcząc. Bo o czym mam mówić? Skoro widzę irytację lub lekką kpinę na wszystko, co powiem, co wymyślę... Czyż nie mówiłam pięć lat temu, że przez telefon i internet wydaję mu się inna niż jestem na co dzień? Widzę zniecierpliwienie, brak fascynacji, może nawet odrzucenie fizyczne, podirytowanie, brak ciekawości. Funkcjonuję między tym wszystkim, obok kogoś, kto ma problem z okazywaniem emocji i komunikacją..., a łagodność charakteru jawi się czasem jako rodzaj bierności, pod wpływem której zanika we mnie wola zrobienia czegokolwiek, a każdy pomysł wydaje się niepotrzebnym zamieszaniem...  I ostatnie pytanie na koniec - czy to jest normalne w każdym związku? Czy tak już będzie zawsze? Czy muszę być sobie sterem, żeglarzem i okrętem, mimo czyichś kapci w przedpokoju? Jest w pół do piątej. Za oknem popołudniowa szarówka. Może pójść na spacer? Położyć się do łózka? Przykryć się mocno kołdrą? Obejrzeć samej film ze słuchawkami na uszach? Czy odkurzyć pokój i posprzątać papiery? Nie wiem. I nie to, że nic nie wiem. Wiem, czego bym chciała i wiem, czego nie chcę.)
  
- Dobrze.

piątek, 28 lutego 2014

Znowuż to samo...

A jednak to, jacy jesteśmy, mając szesnaście lat, zostaje w nas na zawsze. Przyglądnęłam się koleżankom, których los jakoś nas ze sobą zbliżał albo oddalał... Te porządne, stroniące w ogólniaku od nieporządnych przygód, mają dobrze wychowane dzieci, spokojnego i kochającego męża, dom i poukładane życie. Szukające przygód w zborach, pielgrzymkach, koncertach i kreujące się na tajemnicze i skomplikowane - kreują swe życie na niepolskich ścieżkach nowoczesnego buddyzmu wśród setek znajomych na facebooku, sycąc oko podglądaczy podrabianymi pfotoszopem zbliżeniami ukojonej doznaniami twarzy. A te, co nigdy głosu ani twarzy nie miały, tracą je w każdej zdobytej sekundzie istnienia wpasowując się w nieswoje tło nijakich zdarzeń...
Pamiętam siebie w wieku szesnastu lat...

Nie rozumiem, dlaczego ciągle mam problem z poczuciem tego, kim jestem. Dlaczego ciągle niczego nie wiem, nie czuję, nie potrafię siebie określić, zachować jakieś ramy, stworzyć swój profil. Chłodne poczucie pustki, nijakości i bezistnienia. Mówienie wymaga fizycznego wysiłku. Nagromadzone przez lata zachowania podsuwają się same w odpowiednich momentach, sprawiając wrażenie funkcjonowania. Życie dookoła się toczy. Moje, zawieszone między kolejnymi dniami, ani stoi, ani leży, może czasem popycha się jak wózek z uzbieranymi na cudzych śmietnikach rzeczami.

Próbuję zmotywować się zobowiązaniami, ale nie czuję ich sensu i potrzeby. Wiem, że mogę wyjść, zamknąć drzwi, nie myśląc o tym, co zostawiam z tyłu, bo świat bez mojego ruchu się nie zawali, będzie trwał dalej w swym pośpiechu i głupotach.

Nic ze mnie wynika. Wszystko, czego się podejmuję, przychodzi z zewnątrz. Patrzę na S. i boję się, że jest skazany na taką samą porażkę jak jego najbliżsi. Jakbyśmy mieli w genach coś, co nie pozwala nam żyć dobrym życiem i być z siebie zadowolonym, mimo ciągle podejmowanych prób wyrwania się z tego przekleństwa...     

Nie rozumiem, dlaczego nie umiem z sobą żyć.
Jak to się robi?
I jak odpowiada się na pytanie "po co"?


   

piątek, 20 grudnia 2013

Wtrącenie.

Słowa biją się z myślami w milczeniu, wykluczając czyjekolwiek pierwszeństwo.
- A tym bardziej uczuć - cicho jak myszka zapiszczała samotność, wiercąc się niepewnie z powodu ujawnienia swojej obecności. 

czwartek, 19 grudnia 2013

Zbyt długie haiku. Przedświąteczne.

   W zawoalowanej intymności nie ma miejsca na szept spojrzenia czy muśnięcie cichym pomrukiem. Bliskość chowana jest do szuflady z wypranymi skarpetkami lub mocno wciskana między krótkie rękawy ciemnych koszulek. Wydeptane ścieżki na zakurzonej podłodze mijają się swoimi śladami, szarmancko ustępując miejsca rutynie, a w malinowym chruśniaku wisiory pajęczyn łachmanieją nieporuszane niczyją pieszczotą.

wtorek, 10 grudnia 2013

Po testach

Jestem po testach próbnych. Mam dwie klasy. Jedna to bardzo zadbane dzieci rodziców zamożnych, wykształconych, inwestujących w dzieci i w ich wychowanie, rozwijających je we wszelkie możliwe strony. Wyniki wyszły bardzo dobre. ale wyniki w drugiej klasie… Mogę użyć obecnie wszędzie nadużywanego wyrazu? Masakra. Na 28 – 10 nie napisało rozprawki, bo nie zrozumiało tematu albo położyło się na ławce i stwierdziło, że pisać nie będzie. 6 osób w swoim przekonaniu coś napisało – czyli kilka linijek tekstu, które czytam i nijak nie mogę zrozumieć. Reszta, czyli 12 osób – zredagowało rozprawki na bardzo dobrym poziomie.
Zadania zamknięte… o tych na myślenie – czyli skojarzenie faktów, nie wspomnę nawet. O reszcie, wymagającej na przykład policzenia sylab w kilku wersach bajki, chyba też nie, ze zrozumiałych względów. Z jednego zadania przez nich zrobionego jestem dumna, bo po trzech latach wałkowania potrafią wskazać przyporządkować do danego cytatu środki stylistyczne…, ale już odróżnić wiersz od prozy niekoniecznie…
Jaka to klasa? Połowa z nich trafiła do niej w tym roku szkolnym, po niezdaniu w drugiej tylu osób, że OP nie zgodził się na utrzymanie dwóch mało licznych klas. Z tą właśnie połową pracowaliśmy przez całą pierwszą klasę nad nauczeniem ich zasad życia w społeczeństwie oraz staraliśmy się przetrwać z powodu obecności kilku uczniów o wysokim stopniu demoralizacji. Dzieci pochodzą z rodzin ubogich, bez szansy na cokolwiek, o szkole muzycznej, dodatkowym basenie, czy 10 złotych na przedstawienie mogą tylko pomarzyć. Ich motywacja do nauki (a czasami do życia) jest niska. chociaż lubimy się wzajemnie i szanujemy, nijak nie mogę wpłynąć na uczenie się w domu, na zdolność kojarzenia faktów, na przeczytanie lektury czy zrobienie czegokolwiek po wyjściu ze szkoły, z nią związaną. Połączono ich z dzieciakami z klasy troszkę spokojniejszymi, bardziej rozwiniętymi, z podobnymi życiowymi problemami… Przez miesiąc przecież wszyscyśmy się oswajali z tą sytuacją. Na szczęście uczyłam obie klasy, więc łatwiej było mi z nimi razem pracować, bo znam każdego z nich.
Co mam robić? Co o tym myśleć? Jak sobie z tym poradzić? I jak zaplanować pracę na najbliższe miesiące? Chyba nie muszę mówić, że ułożony dwa tygodnie temu plan wziął w łeb… Czy mam poddać w wątpliwość swoje metody dydaktyczne i swój styl pracy?
A może po prostu nie jestem w stanie przeskoczyć pewnych rzeczy?

niedziela, 24 listopada 2013

Współczesna polska powieść - nigdy w życiu

   Jeśli takie książki się teraz pisze, to wypisuję się z listy ich czytelników. Do połowy świetna, może dlatego, że wcześniej nic nie czytałam pani Bator, która obdarowała anagramem swojego nazwiska główną bohaterkę nominowanej do nagrody Nike powieści ""Ciemno, prawie noc". Spodobał mi się styl, podobny do blogowych tekstów o literackich ciągotach, nasycony w odpowiednim stopniu przecinkami, oryginalnymi skojarzeniami, ciekawie ogarniający polską rzeczywistość prowincjonalnego miasta, a raczej jego mieszkańców, tak podobnych do pani Stasi z trzeciej klatki, czy gromady bezpańskich dzieci bawiących się z dobrze zadomowionym na ich podwórku skundlonym psiakiem. Do połowy książki cieszyłam się z coraz to nowych wątków, pojawiających się wraz z postaciami, zaczynających towarzyszyć Annie Tabor w jej drodze do rozwikłania dwóch najważniejszych spraw: znikania dzieci w mrocznych uliczkach Wałbrzycha i tajemnic rodzinnych związanych ze śmiercią starszej siostry Ewy. W pewnym momencie, po seksie z ledwo poznanym Marcinem, do którego ciągnie ją jego pępek, przywołujący na myśl bohaterce buddyjski symbol pustki, w powieści zaczyna dziać się coś niedobrego.

   Schizofrenia starszej siostry zaczyna udzielać się fabule. Wyłaniające się z mgły kociary emanują białą magią, odgrywając role strażniczek powiernika pierścienia, a raczej nigdy nieznalezionego sznuru pereł księżnej.  Powiernik, a raczej powierniczka - detektyw tworzy wraz ze swoją drużyną ciekawy dla psychoanalityka zestaw. Bo czegóż, a właściwie kogóż w nim nie ma. Jest Anna pancernik, zwana Wielbłądką, która dostała od swojej naczelnej misję napisania reportażu i przyjeżdża z wielkiego świata sterylnej bieli swojego nowego warszawskiego  mieszkania do rodzinnego miasta, butwiejącego domu, rudego miśka z NRD i swoich wspomnień z okaleczonego dzieciństwa. Wspomaga ją niemal niewidzialny Albert Kukułka, ukrywający pod czapką pilotką okropne blizny po oskalpowaniu go przez rosyjskich żołnierzy zdobywających miasto w czasie drugiej wojny światowej (aż dziw, że jeszcze żyje i dziarsko bierze udział we wszystkim), który okazuje się być wychowanym przez niemiecką rodzinę, usynowionym potem przez polską, zagubionym przez tabor Cyganem, będącym świadkiem gwałtu zdobywców na niemieckiej dziewczynce i  tajemniczych wypadków w zamku księżnej Daisy. Pan Albert wspomagany jest przez Marcina, Niemca mówiącego po polsku z niemiecką sztywnością, z którym łączą go nie tylko więzy "misyjne" (walka z sam-wiesz-kim), ale przede wszystkim przyrodni brat, morderca zwierząt i małej dziewczynki, sadysta znęcający się nad swoim synem, któremu obok "pustki" w pępku zostawił blizny po nożu na owłosionej klacie. Przewracając szybko kartki w poszukiwania rozwiązania spraw, umknęła mi nazwa tajemniczej organizacji, w której szeregach walczy ze złem tego świata, za to zapamiętałam opis jego sztywnego członka w czasie pierwszego seksualnego kontaktu z główną bohaterką, która musiała wejść do niego oknem, bo drzwiami byłoby zbyt banalne i za mało symboliczne. Do drużyny należy również Celestyna, dawniej znana jako Czesio (podobny troszkę do tego z kreskówki), posiadająca klucze wiedzy dzięki sprawowaniu funkcji Wielkiego Bibliotekarza, a raczej bibliotekarki, której to wiedza niestety nie przyspieszyła odnalezienia zaginionych dzieci, ale dzielnie wspierała w tym powiernika sztucznych pereł.

   Reszty drużyny nie pamiętam, za co nie żałuję i nikogo zamiaru nie mam przepraszać. Z chęcią również zapomniałabym treść książki, a zwłaszcza opisy dziecięcej pornografii i krzywd, jakie dzieci doznały w czterech ścianach własnego domu.

   Początkowa magia słowa ulatuje wraz z rozwojem coraz bardziej schizofrenicznych wydarzeń, kolejnych pustych pokojów, ukrytych w zakamarkach kamienic, podziemnych tuneli prowadzących donikąd, następnych opowieści postaci pojawiających się w zamglonym ogrodzie koło połamanej jabłoni. Ilość opisanych krzywd przytłacza, przekracza granicę estetycznej przyzwoitości (rozumiem, że ma to pełnić funkcję szoku = wytrącenia czytelnika z rutyny codzienności), budzi litość nad wyraźnie skrzywdzoną wyobraźnią autorki i zostawia z niesmakiem do czegokolwiek, a najbardziej do polskiej rzeczywistości i jej historycznych zaszłości.

Chciałam poznać współczesną literaturę, wybrałam trop nagradzanych książek. Już nigdy nie pójdę w tę stronę. Martyrologię narodu polskiego zamieniono na jednostkowe cierpienie Polaka, zamotanego w nieustannie reanimowane teorie spisku; osaczonego przez Cyganów, Niemców i Żydów czyhających na jego emeryturę, potomstwo i krzyż, rozumiany symbolicznie oraz dosłownie, a także na uwikłanego w polskie brudy intelektualistę, opancerzonego przeciwko owym narodowym mitom w nietrwałą moc czynienia prawdy.
Zbyt dużo jest tego w świecie, by obdarowywać nimi siebie w niedzielne popołudnie za własne trzydzieści dziewięć i dziewięćdziesiąt groszy.

Wolę polskie fantasy.

piątek, 27 września 2013

Zwierzenia przyszłej optymistki


   Z książki o optymizmie zrobiłam jedynie test, potwierdzający moje wieloletnie przekonanie o swoim mrocznym usposobieniu;). Reszta stron zapisana równym maczkiem leży odłogiem i czeka na lepsze czasy, które z pewnością nadejdą.

   Zniechęcona zmaganiem się z brakiem swobody twórczej u swoich podopiecznych, których wyuczona bierność i paraliżująca niemoc zrobienia czegoś, wykraczającego poza ramy narzuconego im myślenia, doprowadziłaby dwudziestowieczną awangardę do powrotu na łono akademickiej sztuki - postanowiłam się nie poddawać i uświadomić sobie, jak dużo rzeczy przez te ostatnie trzy tygodnie zrobiliśmy, nawet zgodnie z podstawą programową. Okazało się, że powtórzyli o częściach mowy i zdania, nauczyli się mówić poprawnie, zachowując zasady normy wzorcowej, pisać listy do redakcji odnośnie błędów językowych i powczuwać się w rolę profesorów językoznawców, dowiedzieli się o kierunkach sztuki z dwudziestolecia międzywojennego, zapytani znienacka na schodach przed sklepikiem potrafili omówić dwie daty - 1918 i 1939, potworzyli kaligramy (większość niestety z Internetu), dadaistyczne poematy gazetowe, podyskutowali o roli prozaizmów w tekstach współczesnych raperów, twórców disco polo i popu, pomęczyli się przy "Mieszkańcach" Tuwima z moimi zadaniami testowymi i przygotowali rzetelnie do napisania na poniedziałek rozprawki pod pięknym tytułem: " Rozgłos, sława, skandal – czy te trzy słowa, ważne w dwudziestoleciu, mają równie duże znaczenie we współczesnym świecie? Uzasadnij swoją odpowiedź odpowiednimi argumentami i przykładami." 
   Uświadomienie sobie, że nie przebąblowaliśmy tych trzech tygodni, zajęło mi kilka minut i ewidentnie poprawiło nastrój. 

   Powoli również oswajam się ze swoim niepełnym jednak etatem, uczeniem jedynie w dwóch klasach, co daje 2 godziny dziennie spędzone w klasie na prowadzeniu lekcji, trzy tygodniowo na wspomaganiu w bardzo przyjemnej integracyjnej klasie (ileż niezmiernie ciekawych spostrzeżeń dostarczyły mi one na temat naszej pracy...), trzy tygodniowo nużącej z lekka rewalidacji i przyjemnych dwóch (w dziwny sposób rozliczanych, bo jako nadgodzin) indywidualnych z trzynastoletnim roztrzepanym bystrzakiem, lubiącym polski. 


   Muszę się z tym oswoić, bo mam mniej pracy. Wchodzę do szkoły o późnych godzinach, właściwie nie mam czasu o czymkolwiek porozmawiać, bo większość przerw dyżuruję, czuję, jak omijają aferki i plotki, nie mogę narzekać na nadmiar prac do sprawdzania czy braku czasu na przygotowanie się do lekcji. Po południu siedzę sobie spokojnie w domku, nawiązuję kontakty z następnym comeniusem, oglądam co leci i chłonę codzienną powolność. Chyba ostatnio nawet stwierdziłam do Osa, że nie mam co robić. We wtorek, czy tam w środę... Nie muszę biec na wywiadówkę, nie prowadzę telefonicznych rodzinnych terapii, nie wypełniam arkuszy, dzienników... Luz. Luzik. I dziwne uczucie. 

Jeszcze tylko niech odbędzie się wizyta w październiku zagranicznych gości i niech wszystko, co zaplanowane, wyjdzie tak jak trzeba. Jeszcze niech tylko minie październikowa akademia, którą niestety (nie cierpię) przygotowuję i będzie dobrze. I będzie można wybrać się spokojnie na spacer do nowo otwartego w naszym miasteczku (o dziwo) empiku i jysku.

 Plany feryjne rozkwitają jak fatamorgana, za każdym razem inne przybierając kształty. Od Maroka do nowej łazienki. Choć, jeśli dziś nie wygram w multi, pozostaniemy na etapie ciepła domowego kaloryfera w zimowe, lutowe wieczory. 

   S. wybrał do zdawania geografię, z której nic nie umie, ale lubi i szanuje nauczyciela; angielski - bo bardzo chciałby kiedyś coś komuś tłumaczyć, choć sam jeszcze nie wie co; i informatykę - bo ma wielu znajomych, którzy poszli na studia, do któych wcześniej nie zdradzali żadnego zamiłowania...

 Będzie ciekawie, choć oczywiście trzymamy kciuki. Zwłaszcza za moje zarobki w przyszłym roku, bym mogła sprostać rodzącym się po osiemnastu latach edukacyjnym potrzebom własnego dziecka... 

niedziela, 22 września 2013

Ciasnota

To nie wpływ jesieni. Raczej jesieni życia, jeśli już. Czasem chce się zmiany, prawda? Czegoś, co dałoby kopa na jakiś czas, od czego świat stałby się sensowniejszym miejscem. Przynajmniej na jakiś czas... Gdybym obejrzała się za siebie, kilka takich chwil w ostatnich latach było. Chwile, wydarzenia, które popchnęły dni do przodu w dobrym nastroju, podniosły z kolan, pozwoliły na wyciszenie smutków. Jeszcze przed Osem - spotkanie co jakiś czas świetnego zespołu dzieciaków, egzamin na dyplomowanego, wyjazdy do Rzymu, Anglii i Paryża, zaprzyjaźnienie się z Wirką, kurs angielskiego, entuzjazm początków blogowania i poznanie Osa, wyjazd do Barcelony, pierwszy rok mieszkania razem, ekscytujący po brzegi, fajny, pełen wszystkiego, w tym myśli o kolejnych zmianach... I stanęło. A może nie? sukces dwóch aplikacji. Dwa tygodnie bujania w angielskich obłokach. Rok świetnej pracy z projektem i takiego zaangażowania, że po prostu teraz mi się nie chce. W domu od S. same zmiany na lepsze, osiemnastka, świetna dla niego dziewczyna, prawo jazdy, pierwszy wyjazd beze mnie, pochwały w szkole... i biała plama, jeśli chodzi i jego przyszłość.
A mimo wszystko coś stanęło.
Nie mamy wspólnych planów z Osem. Nie mamy wspólnych zamiarów poza życiem razem bez papierka. Osowi do szczęścia potrzeba niewiele: święty spokój i utarte ścieżki. Każdy dzień jest taki sam, jeśli sama nie wpadnę na urozmaicenie naszego życia. Nie ma parcia na to, by mieszkać lepiej, bo mieszka mu się dobrze. Nie ma parcia na samochód, bo dobrze jeździ mu się do pracy autobusem. Nie widzi potrzeby zmiany paneli czy mebli, bo są jeszcze zdatne do użytku...

Bardzo chciałabym mieszkać w przestronnym, jasnym, kilkupokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią, w którym miałabym swój kącik, ze swoimi papierami, z lampką robiącą nastrój, zwłaszcza po ciężkim dniu, z miejscem na odłożenie otwartej książki bez przymusu przekładania innych rzeczy i postawienia kubka z herbatą bez obawy, że znowu potrącony zaleje wersalkę, dywan, podręczniki na parapecie czy gazety na szafce. Gdzie nie miałabym telewizora i ciągłego hałasu... Ot, takie marzenia...

Jestem sfrustrowana. Nie stać mnie na wzięcie kredytu. Czuję się z tym zostawiona sama sobie. Nie wiem też za bardzo, co robić w tej sprawie. Rozum mówi wyraźnie - trzeba poczekać kolejny rok, póki S. nie zda matury i nie podejmie decyzji o swoim życiu. W jasny słoneczny dzień otwieram wszystkie żaluzje i kąpię się w słońcu, zwłaszcza kiedy jestem sama. Łapię światło, póki nie przysłonią go gałęzie drzew i bloki. Blogi stoją, listy się nie odpisują, znowu mam nieodpartą chęć wyjazdu stąd, zmiany.

I niech mi nikt nie mówi, że to kryzys czterdziestki.

piątek, 30 sierpnia 2013

Ot tak, na koniec sierpnia.

Jestem w takim miejscu swojego życiu, że coś powinno się zmienić. Powinnam wyjść za mąż, urodzić dziecko, zmienić pracę albo zaangażować się w remont mieszkania. Czuję się zgaszona. Nie przemawia do mnie gra świateł odbijających się od wody, szelest zielonych jeszcze wierzbowych gałązek. Nie robi na mnie wrażenia przemiana lata w jesień. Może porusza mnie jeszcze wieczór odchodzący w zapomnienie kolejnym niesamowitym zachodem słońca, ale mury budynku, w którym pracuję nie przytuliły na powitanie specyficznym zapachem świeżo wypastowanych podłóg, a raczej wdarły się do świadomości duchotą ciasnych pomieszczeń i cieniami mrocznych korytarzy.

Moja jedna z babć, kilka lat temu, w wieku osiemdziesięciu lat postanowiła położyć się do łózka, nigdy już z niego nie wstać i czekać w nim na śmierć. Stwierdziła, że ona z tego świata już nic nie rozumie, nie chce się uczyć nowych dla niej zasad, przeżyła wystarczająco i na więcej nie ma siły. Kiedy od czasu do czasu pojawiała się w niej iskierka nadziei, próbowała, opierając się na ramionach swych córek, robić drżącymi, zwiotczałymi nogami kilka kroków, ale jej ciało, przekonane wcześniej do pozycji horyzontalnej, nie chciało już maszerować w stronę życia. Dawało to babci kolejny powód do powrotu do łóżka i po kilku takich walkach o następny jeden mały kroczek dała za wygraną. Samej sobie, a może Parkinsonowi, który zagościł się u niej niezauważony wcześniej przez nikogo, skrzętnie ukrywany przez babcię do czasu, aż kryć się go dalej nie dało.  Po roku czasu babcia dopięła swego. A jeszcze nie przeleciała się samolotem, na co miała przed chorobą taką ochotę...

Jeszcze wczoraj byłam w lekkim szoku, kiedy uświadomiłam sobie, że pierwszy raz od szesnastu lat nie starczy dla mnie godzin na etat. Dzisiejsze wiadomości wcale szoku nie zmniejszyły. Mam etat, z czego 10 godzin normalnie jak powinno być, reszta łatana rewalidacją, wspomaganiem i indywidualnym. Rewalidacji i wspomagania się boję, bo nigdy jeszcze tego nie robiłam. Siedzenie obok ucznia w jego pokoju, kiedy ten robi ćwiczenia, czyta lub pisze działa na mnie tak odrętwiająco, że czas niemiłosiernie zwalnia i wydaje mi się, że wskazówki nigdy nie dotrą do końca indywidualnej lekcji. Wolę zmagania z grupą. A tu trzeba będzie zmagać się z ziewaniem.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Złota myśl na kolejną dekadę;)

Wychodzi na to, że najlepiej byłoby nie dążyć do doskonałości i dać sobie spokój z ciągłą walką ze sobą o bycie lepszą, niż się jest (nie mówiąc już o ciągłej naprawie świata, w tym najbliższych ludzi).
Ulżyło mi :)

I już jest lepiej;) Trudno, będę sobą... (a czy to nie znaczy również ciągłego dążenia do doskonałości?;P)

Godzinę później:
Bo nie chodzi o to, że nie jestem sobą, tylko co to znaczy w tym momencie, dzisiaj. No co to znaczy?

Od kilku miesięcy jestem babką po czterdziestce z dorosłym od wczoraj synem i dorosłym od nastu lat kon... tfu, nie lubię tego słowa, choć próbuję go oswoić..., partnerem - brzmi jak wspólnik w interesach..., facetem - jakoś tak nonszalancko z manierą, może najlepiej - Osem, dorosłym od nastu lat Osem. Lubię różne przyjemności życia i bardzo chciałabym czuć z niego trwalsze zadowolenie, niż się to zdarza. Jedni mnie lubią, innych drażnię i irytuję, a pozostałą większość obchodzę tyle, co zeszłoroczny śnieg. Osiągnęłam w pracy wszystko, co jest w zasięgu zwykłego pracownika, odczułam na sobie całą gamę uczuć od bliźnich: od miłości, podziwu i zachwytu do zazdrości, nienawiści, pobłażliwości, lekceważenia i chęci zapomnienia. Gdyby ktoś próbował stworzyć mój rys charakterologiczny na podstawie opinii bliźnich, uzyskałby skrajne, zaprzeczające sobie dane, w zależności od grupy, z którą pracowałam i spraw, które nas łączyły. O czym to świadczy? Os mówi, że reprezentuję typowy ksobizm - stawiam siebie w centrum i wszystkie reakcje innych wiążę ze sobą, co jest przyczyną nieustannych huśtawek emocjonalnych, od zadowolenia do frustracji. I pewnie ma rację. Po ostatnim roku, traumatycznym zresztą, czuję się, idąc ulicą, jakbym musiała odgarniać niechęci, krzywdzące oszczerstwa, kłamstwa, a przecież ludzie mają poważniejsze sprawy na głowie, niż zajmowanie się nieustannie panią, panną właściwie, Navijką, jedną z wielu Navijek na ich drodze... Może gdyby wielkość miasta była troszkę większa... A tak mam wrażenie, że obijam się o echa wydarzeń z ostatnich dwóch lat i dławię się ich bliskością. Czasem czuję, że jestem już na coś za stara, czasem, że wszystko przede mną... Jestem na jakimś rozdrożu.
Najwyraźniej kierunek jazdy jest jeden i choć czasem wydaje mi się, że tego chciałabym najbardziej, nie zanosi się na przełożenie zwrotnicy i udanie się w drogę pełną pieluszkowych niespodzianek, najdelikatniej o tym mówiąc. Mam wrażenie, że jeszcze mogłabym coś zrobić, a z drugiej strony, że już nic. Bardziej przyglądam się staremu sąsiadowi, niż ludziom w swoim wieku. Jakby nastąpiło przeorientowanie z przeszłości, której już nie rozpamiętuję tak intensywnie, na przyszłość. Teraźniejszość jest tylko na chwilę, niezauważalna i jednocześnie uciążliwa. Przez większą część ostatniej dziesięciolatki ciężko pracowałam, by coś z tego mieć. Naszła mnie ostatnio taka zwykła, ludzka ochota, by ktoś to robił za mnie..., choćby po to, by nie czuć odrętwienia wracając z kolejnej dodatkowo przepracowanej godziny za trzydzieści złotych i móc ten czas po prostu spędzić w domu. To też pewnie objaw ksobizmu... I chęci życia w małej stabilizacji z odrobiną luksusu... A przyszłość taka niejasna, z pracą jako luksusem...


piątek, 16 sierpnia 2013

W zawieszeniu

W zawieszeniu się czuję. Między jednym przeciągającym się niebezpiecznie stanem, zahaczającym wbrew z nikim nie umówionej okresowości o wieczność a drugim, istniejącym za horyzontem, hen, hen za siedmioma górami i siedmioma lasami, zaczynającym mieć posmak przejrzałej brzoskwini, przenoszonego słodkiego ciężaru o gorzko-kwaśnym smaku.

Między nocne godziny, już któryś raz w ostatnim czasie, wkrada się bezsenność. Niemoc zaśnięcia; sztywność myśli, naprężonych do bólu, z obłędnym wektorem skierowanym ku sobie...

Za dużo napięcia i oczekiwania, za długo. Muszę to w sobie ułożyć, przekuć nadęty balonik uwierających uczuć, nauczyć się żyć według tego, co jest, zapomnieć o tym, co być powinno. Popatrzeć znowu na swoje ręce... I dać sobie radę z nadmiarem swobody, czasu i ciszy.

Jak to łatwo napisać...
 

środa, 14 sierpnia 2013

Pytanie czwarte o postać historyczną

4. Z którą postacią historyczną najmocniej się identyfikujesz?
Nie identyfikuję się z żadną postacią historyczną..., może z Janosikiem i Rumcajsem.

"Z dystansu" 2011

Aż tak z dystansu to to nie jest... Pod tytułowym dystansem kryją się warstwy zadziwienia pustką dzisiejszego społeczeństwa, uwiązaniem szkoły z interesami lokalnych polityków i biznesmenów, przy czym najczęściej "i" można spokojnie zastąpić myślnikiem. Smutkiem i przygnębieniem stanem psychicznym nauczycieli, trzymanych na krótkich smyczach przez procedury i paragrafy pozwalające rodzicom i dzieciom na bezkarne folgowanie swojej frustracji w szkolnych klasach i gabinetach. Jak daleko zaszliśmy w uczynieniu edukacją powszechną i masową, bezbronną wobec władzy pieniądza. Udało się jednemu pokoleniu obedrzeć szkołę ze wszystkiego, co kiedyś stanowiło jej wartość: trzymanie w posłuszeństwie, wychowywanie do dyscypliny, dystans między nauczycielem a rodzicem i jego dzieckiem, szacunek z racji miejsca, przekazywanie wiedzy. Czym więc jest współczesna szkoła? Przechowalnią czasem nikomu niepotrzebnego bagażu, laboratorium metod i technik bez troski o konsekwencje, rozdźwiękiem między przytłaczającą fikcją a jeszcze niemonitorowaną praktyką, miejscem pracy, które można łatwo stracić a nie miejscem, z którym związani jesteśmy widocznymi wspomnieniami, planami, marzeniami... Kartą przetargową w rękach lokalnych, zbyt szumnie zwanych, samorządowców, obsadzających dyrektorskie gabinety cieniami swoich wizji, w których priorytetem są kolejne wybory i społeczne powiązania a nie rozwój szkoły.

Właśnie obecny rząd wprowadza do polskich szkół kolejne zmiany, "świetnie" przygotowujące grunt pod prawdziwe trzęsienie szkolną podłogą, zmierzając świadomie ku temu, co prezentuje film, zresztą amerykański, który na szczęście współgra z zachmurzonym niebem, bo nie zdecydowałabym się go obejrzeć w czasie upałów, kiedy przysadka mózgowa przyswaja kolejne dawki pozytywnej energii...

Aż chciałoby się napisać: "Quo vadis...?".



wtorek, 13 sierpnia 2013

Przez śmiech do łez - "Myśl jak facet" 2012

Dziewczyny, najpierw się pośmiejecie, zadziwicie, porównacie, potem uronicie łzę, którą zetrzecie końcowym uśmiechem. Do facetów nie mówię, bo nie wiem, niestety, co myśli facet w tym swoim pudełku nicości;)

Dawno nie widziałam tak dobrej komedii romantycznej, która zasługuje w pełni na nazwę gatunku. Gdybym miała oceniać, dałabym 10 na 10. Jest w niej wszystko, czego potrzeba na dziwny, sierpniowy wieczór, kiedy pod lipami zaczynają szurać suche noski, słońce walczy z deszczem, a stuletni zegar dobija kolejnej godzinki, nie licząc się z wrażeniami słuchaczy. Nie stanęłam po żadnej ze stron, no... może troszkę po tej z ciasteczkami;) W pewnym momencie życzy się każdemu z bohaterów powodzenia, bo każdy z nich zasługuje na lepsze, nawet zgadzając się na założenie śpioszków, bo czego się nie robi, by... By co? By nie stracić swojej połowy, by nie spędzać życia w cieniu samotności najbliższych koleżanek lub w otoczeniu ceniących wolność kolegów, dyskretnie wyglądających szczęścia za rogiem barowego stolika, by dojrzeć do kolejnych decyzji.

W pewnym momencie wzruszyłam się za mocno, wytarłam kilka łez więcej niżby wypadało..., na szczęście deszcz przestał padać, słońce zaprasza na rower, więc jadę rozruszać zasiedziałe stawy i popatrzeć na jezioro z wiatrem wiejącym we włosach :)



  

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Copacabana" 2010

Oceniamy siebie wzajemnie, szufladkujemy, dzielimy na obozy i pod. Szukamy wspólnego języka z ludźmi, którzy w jakiś sposób nas pociągają, z którymi czujemy pokrewieństwo dusz. Przyciągamy podobieństwem, odpychamy tym, czym wydaje nam się, że się różnimy. Z łatwością przylepiamy łatki, segregujemy na zdolniejszych i zapatrzonych w schematy, wolnych od przymusu i zaprasowanych w kancik, burżujów i ochlapusów, na lepszych i chyba jednak gorszych. Raz jesteśmy po jednej stronie, raz ustawiają nas tam inni. Czasem musimy się nastarać, by wyprowadzić kogoś z błędu zaszeregowania, chociaż tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia ani dla naszego życia, ani tym bardziej dla tego drugiego. To jedno, co przyszło mi do głowy przy muzyce kończącej spotkanie z przeżyciami pewnej Francuski, zbliżającej się bardziej do pięćdziesiątki niż by tego sama chciała;).


Drugie to relacja między córką a matką. Ciężko tym naszym dzieciom uwolnić się od nas. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jakie piętno naszej osobowości odcisnęliśmy na naszych dzieciach, jak "spaczyliśmy" je naszym sposobem przeżywania i myślenia. A jeśli nasze dziecko dąży do bardziej poukładanego życia i odcina się jak umie od naszego chaosu, nadmiaru bodźców, sposobów chłonięcia wrażeń, umiejętności i talentów... Chce inaczej rozumianej normalności, inaczej odczuwanego porządku i zaznaczenia swego miejsca w świecie.
To i tak dalej jest naszym dzieckiem... ;P

Rozumiem Babou - główną bohaterkę, choć życzyłabym jej, by nie pogubiła niektórych bratków w pośpiechu podróżnym...

Na moją Brazylię też kiedyś przyjdzie czas...:)

niedziela, 4 sierpnia 2013

sobota, 3 sierpnia 2013

Sobotni wieczór

Obecność O. wspomaga przetrwanie soboty i niedzieli. Mam dla kogo krzątać się po kuchni, choć tylko do tego sprowadza się nasze wspólne weekendowanie. Mamy swoje miejsca. O. zajmuje krzesło pod oknem i stół. Moje jest za jego plecami, na wersalce pokrytej zielono-białym wełnianym kocem w kratę. Gdybym nie wchodziła do kuchni, nie widziałabym twarzy O. przez cały dzień, gdybym nie zagadnęła, nie usłyszałabym ani słowa. Tak spędzamy wszystkie wolne dni od pracy O. I popołudnia od poniedziałku do piątku. I wieczory po dwunastce O. Tak jak dzisiaj. O. podgląda życie internetowego Rocka, tym razem słucha jego rozmów z synem. Ściągając nową grę, oddaje monopol swej uwagi Makłowiczowi, potem pewnie Cejroskiemu albo agentom z CSI, którzy rozwiązują kolejną zagadkę, kiedy kładę się już spać.
Moje jest okno po prawej stronie i prośba o ściszenie kolejnych reklam, co umożliwia mi otworzenie buzi od czasu do czasu.
Zazdroszczę Rokiemu, spędza, nie wiedząc o tym, więcej czasu z O. niż ja.

A jutro jest niedziela.
Myślę, że pojadę na rower. Jak zwykle zostawiając O. jego komputerowemu życiu.

"Zniewolony umysł"

Szukam książek, które troszkę mi ten dziwny świat objaśnią, rozjaśnią, połączą oderwane wątki, podsuną choćby początek odpowiedzi. I pomogą nie żyć w przeświadczeniu, że czasem plotę bzdury i tworzę szybkie teorie na bazie skojarzeń i wiedzy.

"Zniewolony umysł" świetnie się do tego nadał.

Jestem już po pierwszym rozdziale zatytułowanym "Murti-Bing" (troszkę skojarzeń z "Matrixem", a czemu by nie...) i uświadomiłam sobie posiadania przypadłości, będącej co prawda u Miłosza cechą polskiego intelektualisty na progu ery budowania socjalizmy. Przypadłości, która jest przyczyną u mnie tak naprawdę fałszywych kroków, zbyt emocjonalnych reakcji, a przede wszystkim braku porozumienia z niektórymi homo sapiens. Ową cechą jest nieakceptowanie bliźniego takiego, jakim jest i dążenie za wszelką cenę do jego zmiany, czyli w moim znaczeniu "ulepszenia". W książce ów człowiek obarczony takim sposobem widzenia świata "jest przyjacielem człowieka, ale nie człowieka takiego, jaki jest. Takiego, jaki powinien być. Nie można go jednak porównać ze średniowiecznym inkwizytorem. Tamten torturując ciało wierzył, że pracuje nad zbawieniem indywidualnej duszy. Ten pracuje nad zbawieniem ludzkiego gatunku." I doprowadza ten gatunek do cierpienia, "jeżeli intelektualista zna mękę myśli, nie należy tej męki oszczędzać innym, tym którzy dotychczas rechotali, pili, żarli, opowiadali głupie dowcipy i w tym widzieli piękno życia".

Mam ogromną tendencję do naprawiania, ulepszania, poprawiania i wyznaczania jedynie słusznego kierunku, popartego logicznym wywodem i doświadczeniem... Strrrraszne.

Pierwszy krok zrobiony. Uświadomienie nastąpiło. Teraz czas na to, by świadomie dostrzegać na co dzień w życiu chęć ujawnienia się przypadłości i wtedy, kiedy trzeba, kiedy przypadłość zakrawa na szowinizm myślenia i może przynieść więcej szkody niż pożytku - ukrócić owe chęci, nabrać oddechu, zrobić kilka skłonów, wypuścić nadymającą parę...

Zadanie tysiąc dziewięćset trzecie - powyżej.   

piątek, 2 sierpnia 2013

Pytanie trzecie - osiągnięcie/a

3. Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?

Powiem tak (pomijając już to, co było, a mogłabym wymieniać kilka takich wydarzeń, zasługujących na miano osiągnięcia, na których wspomnienie uśmiecha mi się buzia:): jeśli za jakiś czas nie skoczy mi przysłowiowy gul na wszelkie ludzkie niedoskonałości u napotykanych bliźnich, to będzie moje największe życiowe osiągnięcie. Zaczynam chyba być już na dobrej ku temu dróżce, a może ścieżce...